Polecane

Strumień nieświadomości

To był maj. Co prawda nie pachniała saska kępa, ale wszystko wokół oznajmiało wszem i wobec, że oto proszę państwa mamy wiosnę w pełni. Ptaki ćwierkały bardziej niż zwykle, dziewczęta (cóż za wdzięczne słowo) włosy miały jakoś bardziej rozwiane niż zwykle, a chłopcy spojrzenia bardziej rozanielone, słonce miło przypominało, że zima już dawno odeszła w zapomnienie i niedługo lato, a ty jeszcze się nie zorientowałaś bo w głowie nadal szary listopad.
Już nie pamiętam od jak dawna to trwało, ale było mi źle. Tak naprawdę kurewsko, nie do opisania, nie do ogarnięcia, do bólu. Myślałam, że to minie, bo przecież zawsze mijało, to po prostu gorszy okres. Zresztą nigdy już nie będzie normalnie, zmarła twoja siostra, więc jak może być kurwa normalnie.

Okres po śmierci mojej siostry, to wlaściwie kilka lat wyjęte z życia. Najpierw był płacz, poczucie bezsensu, niesprawiedliwości, złość. Standard. Potem zaczęłam unikać ludzi, bo denerwowali mnie tą swoją beztroską i banalnymi problemami. Po co miałabym im mówić, przecież i tak by nie zrozumieli. 

Jedzenie stało się wtedy moim najlepszym przyjacielem. W ciągu niecałego roku przytyłam jakieś dwadzieścia pięć kilogramów. Nawet nie zauważyłam kiedy. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mam problem. Po prostu myślałam, że tak właśnie wygląda ż y c i e po stracie bliskiej osoby, że po prostu muszę przeczekać. Przeczekać trzeba mi.

Sześć lat później, po kilku wzlotach i upadkach, postanowiłam pójść do tak zwanego specjalisty. Tak to już jest, że dopóki ból siedzi w głowie, jesteśmy w stanie go zaakceptować. Jednak w pewnym momencie głowa staje się zbyt mała i ból przenosi się na ciało. Śpisz po kilkanaście godzin i jesteś zmęczona, budzisz się i chce ci się płakać, zasypiasz i chce ci się płakać, bola cię ramiona i kark, bo cały czas są w napięciu, ciągle masz to dziwne uczucie, gdzieś między sercem, a żołądkiem i na pewno nie są to motyle w brzuchu...

Najgorszy jest chyba lęk, nie wiesz czego się boisz, nie rozumiesz dlaczego się boisz. Zaczynasz bacć się wszystkiego, to uczucie lęku cię przytłacza. Jedyne na co masz ochotę, to zawinąć się z koc i obudzić się z lepszym życiu. Albo nie obudzić się wcale. 

Czytasz o tabletkach ziołowych, dziurawiec to podobno naturalny poprawiacz humoru, melisa koi nerwy, a chmiel pomaga na sen. Nawet nie musisz wychodzić w domu, od dawna zamawiasz wszystko z internecie. Nie pomogło. 

Znajdujesz psychologa, wybierasz takiego, do którego można zapisać się przez internet, bo przecież boisz się zadzwonić. Masz spotkanie za tydzień. Dwa dni przed stwierdzasz, że czujesz się lepiej i w sumie to wolisz kupić karnet na siłownię. Endorfiny, te sprawy, na pewno będzie to lepsza inwestycja. Spotkania nie da się odwołać przez internet, trzeba zadzwonić... No dobra, trudno. pójdę, najwyżej tylko jeden raz.

Jestem w poczekalni. Kilka ulotek, jakieś kobiece pisma, serce bije mi jak oszalałe, po co ja tu przyszłam, co ja mam właściwie powiedzieć. Zza zamkniętych drzwi dochodzą stłumione głosy, za chwilę moja kolej, żołądek podchodzi mi do gardła.

W końcu drzwi się otwierają, odruchowo się podnoszę, pani psycholog odprowadza pacjentów - mamę z nastoletnim synem- i mówi, że za chwilę mnie poprosi. 

Siedzimy na przeciwko siebie. Dzieli nas biurko i pewnie tysiąc innych rzeczy. Pani psycholog pali elektrycznego papierosa i patrzy na mnie  mającym zapewne sprawiać wrażnie sympatycznego uśmiechem. Po dłuższej chwili, znacznie zbyt długiej, prosi, żebym powiedziała z czym do niej przychodzę. Nerwowym głosem opowiadam jej o moich "dolegliwościach". Pani potakuje i po kilku "mhm" pyta czy rozmawiałam o tym z lekarzem. Nie rozmawiałam, bo niby dlaczego miałabym rozmawiać. Zrobimy test, ale powinna pani iść do lekarza. Test miał chyba około dwudziestu twierdzeń, przy których trzeba było wybrać częstotliwość, z jaką odczuwało się daną rzecz w ciągu ostatniego tygodnia. Wcale, rzadko, czasami, czesto, bardzo czesto. Z ulgą stwierdziłam, że z czystym sumieniem mogłam zaznaczyć kilka razy "wcale", co pozwoliło mi sądzić, że nie jest ze mną tak źle. Po podliczeniu pani oznajmiła, że cierpię na umiarkowanie ciężką depresję. Byłam tak po prostu, zwyczajnie zdziwiona. To bylo za razem tak oczywiste i tak nierealne, że nie potrafiłam tego przyjąć do wiadomości. Bo nie czułam się aż tak źle. Przecież nie było aż tak źle. 

Umówiłam się do lekarza, który przepisał mi paroksetynę i alprazolam. Alparazolam miałam brać tylko przez pierwsze trzy tygodnie, do momentu, aź paroksetyna zacznie działać. Proszę pamiętać, że leki nie zastapią psychoterapii.

Dwa pudełka ulgi, dwadzieścia miligramów szczęścia, tabletki na święty spokój. Tak powoli miałam zacząć oswajać czarnego psa... 




Komentarze